Od dziecka byłam zakochana w Chrystusie i Jego Matce – wiele radości sprawiała mi modlitwa, szczególnie gdy wtórowała mi prababcia. To ona była dla mnie największym świadectwem wiary, ona nauczyła mnie miłości nie tylko do Boga, ale i do ludzi – uwielbiałam godzinami słuchać gdy mówiła o Panu Bogu.  Później było różnie – chodziłam do kościoła, uczęszczałam na rekolekcje, modliłam się wtedy gdy czegoś potrzebowałam… Każde rekolekcje w pewnym stopniu zbliżały mnie do Boga, jednak było to bardzo nietrwałe.  W klasie maturalnej oddaliłam się od wszystkich znajomych, tłumacząc sobie i im, że muszę się uczyć. Oddalając się od ludzi odczułam niesamowitą pustkę – to w nich widziałam Chrystusa, a on „zniknął”. Miałam do Niego żal, że nie ma Go przy mnie, że nie czuję Jego obecności kiedy się do Niego zwracam, choć tak naprawdę bardzo rzadko się modliłam. Nie potrafiłam Go o nic prosić. Uważałam zawzięcie, że On wie czego mi potrzeba i nie muszę się o to modlić. Doprowadziło mnie to do tego, że w końcu wręcz nie chciałam Go o nic prosić. Ciągle sobie wmawiałam, że chcę Go odnaleźć, że chcę czuć Jego obecność, choć tak naprawdę nie chciałam z Nim rozmawiać…

Zrozumiałam to, gdy podczas comiesięcznej spowiedzi kapłan powiedział, że przy najgorliwszej modlitwie Chrystus wydaje nam się być „oschły”, niedostępny, jednak my nadal powinniśmy przy Nim trwać. Wiedziałam, że powinnam się więcej modlić, jednak nadal nie było to potrzebą mojego serca, a czymś wymuszonym, mechanicznym, nie przynoszącym efektów.

Któregoś dnia, kiedy rozmawiałam z kolegą, zaproponował żebym poszła z nim na pielgrzymkę… Nie wiem dlaczego, ale od razu wiedziałam, że pójdę… Dziwne! Wiele osób niejednokrotnie rozmawiało ze mną na ten temat, jednak zawsze odmawiałam. Dlaczego? Nigdy tego nie wiedziałam – po prostu nie chciałam. Nie było to związane z długim i męczącym marszem, ale z siłą duchową, której mi brakowało.

Tym razem było inaczej – nawet kiedy okazało się, że ów kolega może nie pójść, ja nie zmieniłam swojej decyzji. I nie żałuję! Na początku było ciężko – już pierwszego dnia nabawiłam się strasznych odcisków. Wieczorem poprosiłam Pana nie o to by zmniejszył mój ból, lecz by się nie pogorszyło. Jednak tak się nie stało – już drugiego dnia przeżyłam kryzys. Nie mogłam pojąć dlaczego On pozwala na to, by drogę utrudniało nam jeszcze słońce i upał. Byłam wściekła i zmęczona, co doprowadziło mnie do zwątpienia w Jego istnienie. Postawiłam Mu wtedy twardy warunek mówiąc, że jeśli istnieje, to ostatni odcinek mimo trudu, przejdę z uśmiechem na twarzy i wewnętrzną radością. Uległ mi i tak się stało… Radość napełniła moje serce i było jakoś tak lżej na duszy, chociaż z nogami kiepsko.

Następne dni nie były złe, ale czegoś mi brakowało. Ciągle mówiono o spowiedzi – ja jednak sądziłam, że byłam miesiąc temu i jeszcze zdążę. Starałam się być twarda i nie poddawać się odciskom i zmęczeniu – myślałam wtedy o intencji, która wynikła dzień przed wyjściem na pielgrzymkę, a która była niezmiernie ważna. Kiedy były momenty gorsze, pytałam dlaczego mnie tak doświadcza i co powinnam zrobić, by mi ulżył. Wtedy na myśl przychodziła mi spowiedź, ale… przecież miałam jeszcze czas.

Najbardziej obawiałam się dnia piątego – pierwsza taka długa trasa, nie wiedziałam jak to będzie – upał, odciski, zmęczenie… Moje obawy były słuszne. Już ranek okazał się potworny – wstałam jakaś taka nie w sosie i do tego na dzień dobry pokłóciłam się przyjaciółką, którą zabrałam ze sobą na pielgrzymkę. Obydwie przez cały pierwszy odcinek szłyśmy naburmuszone, nie odzywając się do siebie. Byłam wściekła na nią, na siebie… Zaczęłam się zastanawiać nad swoim postępowaniem, aż sprowadziło się to do rachunku sumienia. Kiedy w rozpaczy przemyślałam wszystko, postanowiłam się wyspowiadać.

Dzięki sakramentowi pokuty po raz kolejny doświadczyłam przebaczenia Miłosiernego Boga, co przyniosło mi niesamowitą ulgę. Udało mi się także odpowiedzieć na pytanie, które nurtowało mnie od początku: skąd nasi klerycy biorą tyle siły? Obserwowałam ich – zawsze kiedy wszyscy byli najbardziej zmęczeni, oni tańczyli, skakali i śpiewali. Teraz się przekonałam – była to wielka siła duchowa, która pchała ich do przodu, która obdarzała ich twarze uśmiechem, mimo zmęczenia.

Reszta dni minęła mi raczej dobrze, bez większych trudności. Owszem były momenty gorsze, ale nie tak złe jak na początku. Chrystus uzdrowił moją duszę i dał siły na resztę drogi prowadzącej do Tronu Jego Matki.

Jak jest teraz? Szara, zwykła codzienność, ale inna niż kiedyś. Inna, bo Chrystus wszedł w moje życie, bo On nie zrezygnował ze mnie, mimo, że ja nie zawsze byłam Mu oddana i skierował moje ścieżki ku Niemu. Inna, bo czuję ogromną potrzebę modlitwy, rozmowy z Nim. On jest moim Bogiem i Jemu w ufności powierzam swoje życie!

Dziękuję organizatorom, wszystkim pątnikom i Bogu za ten czas!

Z Panem Bogiem!
– Magdalena (2004)