Z praską pierwszy raz wyruszyłam na Światowy Dzień Młodzieży do Częstochowy w czasach gdy dopiero tworzyła się grupa seledynowa. Nie umiem dziś powiedzieć, czy bardziej przyświecały mi powody religijne czy idee hippisowskie, bo szliśmy całą paczką z osiedla i „miało być fajnie”. To była dziecinada, ale to co pamiętam, to mimo wszystko głębokie doświadczenie obecności Boga. To wrażenie pozostało w sercu przez lata. Na pielgrzymkę wróciłam po studiach. Podobno byłam życiowo „ustawiona”. Miałam wykształcenie, pracy nie musiałam szukać, bo sama mnie znalazła. Ale w środku czułam pustkę i niespełnienie. Znajomi rozpierzchli się do swoich spraw, jedni zajęli się rodziną, inni karierą zawodową. Zostałam sama. Praca tej pustki nie wypełniała. Nie było też nikogo bliskiego. Wielkim wsparciem była dla mnie moja parafialna wspólnota z Ruchu Światło – Życie. W ciągu roku angażowałam się w jej działalność, ale co robić w wakacje gdy wszyscy wyjeżdżają na rekolekcje? Wykupić wczasy na Cyprze i jechać samotnie? To nie dla mnie.

Powrót na praską był prosty, był tu mój tata, który udzielał się przy organizacji, byli znajomi z dawnych szkolnych czasów, którzy jako ludzie dorośli także znaleźli tu miejsce dla siebie. I ja podobnie, poczułam się jak u siebie. To było pierwsze świadome pielgrzymowanie. Zatęskniłam za tą bliskością Boga, którą pamiętałam z dawnych lat i z rekolekcji. Chciałam się zastanowić wspólnie z Bogiem nad tym co dalej mam robić w życiu, czym wypełnić tę pustkę, która powstała. Oddałam Mu tę przestrzeń do dyspozycji. Pan ją bardzo szybko zagospodarował i wypełnił, postawił na mojej drodze wspaniałych ludzi, którzy do dziś są moimi wielkimi przyjaciółmi i mimo, iż każdy z nas wraca do swoich spraw, ta przyjaźń nie gaśnie. Nauczyłam się wówczas, że trzeba prosić i na wszystko należy poczekać, bo na wszystko jest odpowiedni czas…

Trzy lata później na praskiej poznałam mojego męża. Na pielgrzymce pojawił się „przypadkiem”. Nasz wspólny pielgrzymkowy znajomy zachęcił go, by przyjechał chociaż na kilka dni i podreperował swoje poszarpane nerwy po trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Wiedział, że Bóg działa cuda na pielgrzymce i poprzez ludzi uleczy jego serce. Tak się stało i to bardzo szybko. Ja też stałam się narzędziem w ręku Boga, które miało mu pomóc. Bóg sam wybrał czas i miejsce, w którym się spotkaliśmy. Okazało się bowiem, że wielokrotnie były okazje by poznać się wcześniej, ale z jakiś przyczyn wiadomych tylko Bogu do tego nie doszło. Później słyszeliśmy od wspólnych znajomych, którzy nieraz przyznawali, że gdybyśmy spotkali siebie wcześniej i w innych okolicznościach, nic by z tego nie było… Trzeba było czasu i tych doświadczeń, które nas spoiły i umocniły.

Dzisiaj wspólnie planujemy każdy następny dzień. Jesteśmy szczęśliwymi rodzicami wspaniałej córci. Patrzymy z wdzięcznością jak rośnie i marzymy o większej rodzinie. Każdego dnia dziękuję Bogu za oboje – męża i córcię, bo są moim największym prezentem, jaki mi dał. To nie oznacza, że jesteśmy sielankowo idealną rodziną, oszczędzoną od codziennych trosk i naturalnych ludzkich problemów, ale jesteśmy świadomą rodziną, świadomą, że każdego dnia trzeba podejmować trud i radość pielgrzymowania do Boga mieszkającego w drugim człowieku. W imię miłości, którą nas obdarował. Żałuję, że teraz nie mam możliwości ruszyć na szlak pielgrzymi tak jak dawniej, mogę jedynie dojechać na kilka dni. To zbyt mało. Bardzo mi brakuje atmosfery pielgrzymkowej. Marzę, że któregoś dnia całą rodziną, z mężem i dziećmi wyruszymy w drogę na Jasną Górę.

Justyna – seledyny, białaski, amaranty (2008)